29 listopada 2017

Bramosfera na jesień cz. 9 - George Harrison - Cloud 9 (1987)

Bramosfera na jesień - część 9

GEORGE HARRISON
CLOUD 9
DARK HORSE
1987

Ciężkie były te lata osiemdziesiąte dla najmłodszego z Czwórki Liverpoolczyków. Późnym wieczorem 8 grudnia 1980 roku w bramie Dakota House w Nowym Jorku szaleniec Mark David Chapman czterema strzałami pozbawił życia Johna Lennona. Z tej przykrej inspiracji George skomponował nostalgiczny i wspomnieniowy zarazem hołd dla poległego przyjaciela "All Those Years Ago", a wraz z nim - Paul i Linda McCartneyowie, Danny Laine oraz Ringo Starr. I chociaż reprezentowany przez ów singel album "Somwhere in England" radził sobie jako tako, jego następca - "Gone Troppo" - nie zachwycił. Stąd też decyzja o wycofaniu się z działalności muzycznej. Na ile? Trzydzieści pięć lat temu George nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie komukolwiek, również sobie. Stąd ten, jak się potem okazało, pięcioletni okres ciszy w jego dyskografii.

Luka, jak to luka, nie obfituje w wielkie działania. George z wolna zbierał siły od święta występując gościnnie na wszelkiego rodzaju koncertach zaprzyjaźnionych muzyków. Gdy pierwsza generacja Electric Light Orchestra z marszu zamykała kurtynę, zdołała jeszcze zaliczyć skromne tournee w 1986 roku, na które składał się m.in. występ w Birmingham - notabene - rodzinnym mieście Jeffa Lynne'a. Właśnie tam George'owi przyszło zamknąć show Bractwa Elektryków klasycznym szlagierem "Johniee B. Goode". Samemu Lynne'owi wkrótce została złożona propozycja objęcia fotela producenckiego w studiu Harrisona w Friar Park. Oznaczało to tylko jedno...

Każdy ma prawo do dłuższej przerwy na regenerację sił witalnych, która bardzo przysłużyła się Harrisonowi. "Chmura" jest skupiskiem sporej ilości przebojów będących ulubieńcami stacji radiowych (w sposób szczególny naczelny singel - "Got My Mind Set On You" - do dzisiaj lubi wracać), ale i nie tylko. Po niepowodzeniach komercyjnych z początków dekady nadeszła bowiem solidna rekompensata, przez co zawiedzeni fani mogli na nowo uwierzyć w harrisonowski kunszt (o ile w niego zwątpili). Zwłaszcza, że po latach Jurek przywrócił do studia duchy przeszłości. Czyżby zrozumiał, że odejście od sprawdzonej beatlesowskiej magii w kierunku niepewnej (i nie pasującej do charakteru muzyka) twórczości było jedynie wejściem w ślepy zaułek?

Płyta jest nowoczesna jak na rok swojego wydania, a to dzięki Jeffowi. Choć specjalnie dla fuchy producenta porzucił ELO, we współtworzonych przezeń dziełach zostawił wszystkie cechy rozpoznawalne. Na przedzie są soczyste gitary trzymające rytm. Produkowany w pełnych pogłosów latach osiemdziesiątych album zawiera naturalne brzmienie perkusji (zwłaszcza werbla). Syntezatory? Owszem, też są, ale nierzadko gdzieś tam przesunięte na dalszy plan. Jeff od dawien dawna dbał o naturalność w kompozycjach, co słychać w przypadku ostatnich wydawnictw. Taki szablon może jednych znudzić, drugich nadal podtrzymywać w zachwycie. Cóż, Elektrycy musieli mieć jakąś określoną domenę brzmienia.

Od wstępu, z utworu na utwór, tempo wzrasta. Tytułowy może lekko drażnić ślamazarnym wykonaniem, ale to tylko takie wrażenie. Lepiej wypadają "That's What It Takes" i "Fish on the Sand". Pierwszą uroczą piosenką jest następująca po nich "Just for Today" - przepełniona nostalgią i łkającą solóweczką, której nie mogło zabraknąć. W "This Is Love" wychodzi słońce. Od tej piosenki wzięli się Travelling Wilburys - supergrupa utworzona przez głównego kompozytora, producenta wespół ze zmarłym niedawno Tomem Pettym, Royem Orbisonem i Bobem Dylanem. A na nagranie "When We Was Fab" to chyba Liverpool się zjechał, by zarejestrować "tribute song" dla uczczenia rodzimej grupy muzyka. W dalszej drodze towarzyszą nam inne wysmakowane numery - "Devil's Radio. Popis gitarowy George'a wraca na "Someplace Else". Delikatnie może zrazić pełna przepychu "Wreck of the Hesperus", a zaciekawić wysmarowana orientalizmem "Breath Away from Heaven". No, i końcówka - najpopularniejszy cover Rudy Clarka z 1962 roku znany każdemu.

"Cloud 9" - ostatnia w pełni wypracowana przez Geroge'a płyta w jego solowej dyskografii. Szkoda, że nie zostało nagrane nic więcej. Bo przecież "Brainwashed" z 2002 roku to zbiór nieużytych nigdzie szkiców dostosowanych do odbioru przez Jeffa i Dhaniego Harrisona.


1 listopada 2017

Bramosfera na jesień cz. 8 - Czesław Niemen - Niemen Enigmatic (1970)

Bramosfera na jesień - część 8

CZESŁAW NIEMEN
NIEMEN ENIGMATIC
POLSKIE NAGRANIA "MUZA"
1970

Nie byłoby "Fortepianu Szopena" bez Norwida. Nie byłoby "Vade-Mecum" bez Norwida. A zatem jest wszystko jasne i wszelkie wywody proponowałbym odstawić na bok.

Któregoś razu, w czasach głębokiej komuny mój dobry znajomy, wówczas dwudziestolatek, wykłócał się ze swoim ojcem o artyzm Czesława Niemena. Senior, wierny swoim stereotypom nie śmiał nawet usłuchać próśb pierworodnego, aby przepuścić przez swoje uszy tej strasznej chałtury niejakiego Wydrzyckiego. W jego opinii wokal używany przez właściciela wyraźnie zniechęcał, czemu przeciwstawny był najmłodszy domownik. Jego oddanie twórczości autora "Dziwnego świata" sięgało nierzadko różniastych wybryków. Do największego należał "cichy" wyjazd na koncert do jednej z warszawskich hal widowiskowych. Chociaż synuś świadomie złamał ojcowski zakaz i liczył się z konsekwencjami, w chwili występu następstwa nie leżały w sferze zainteresowań młodziaka z długimi włosami. Liczyło się to, co jest teraz - muzyka Niemena na żywo.

"Enigmatic" - punkt w niemenowskiej dyskografii o tyle mocny, że tego typu wyczyny nie miały miejsca ani przed, ani nawet po wydaniu płyty. Zerknijmy na niby niewielką, ale wartościową listę utworów. U nas nad Wisłą coś takiego jak suita rockowa zajmująca całą stronę longplaya nie należało do spraw częstych. Szesnaście minut "Rapsodu" to pierwsza rzecz i myśl jaka przychodzi, gdy spotka się zdjęcie głównego kompozytora otoczone złotą obwódką przy organach i świecach. A za moment w umyśle roznosi się majestatyczny chór, który w 1977 roku wykorzysta niemiecka kompania krautrockowa Jane w dreszczowcu "Between Heaven and Hell".

Ceremoniał pogrzebowy generała Józefa Bema ubrano w odpowiednie melodie oraz partie wyraźnie od siebie oddzielone. Niemen spełnił jakże oczywisty obowiązek umieszczenia dzwonów i organów pojawiających się od pierwszych sekund Monumentu Norwida. Instrumenty, chór, instrumenty, chór, wreszcie kilkusekundowa burza towarzysząca ułożeniu trumny na katafalku. Szczegółowy opis uroczystości pozostawmy już Niemenowi, który na swój podniosły sposób adekwatny do sytuacji relacjonuje wokalowo krok po kroku wydarzenia pogrzebowego wątku "Enigmatic".

Po Norwidzie czas zinterpretować fuzję z Adamem Asnykiem. W "Jednego serca" słychać większy wpływ bluesa, niż szeroko pojętego progresu. W nagrywaniu Mistrza wspomogli Zbigniew Namysłowski na saksofonie, Tomasz Jaśkiewicz z gitarą oraz same Alibabki. Finalny wynik przypomina amerykańskie klimaty ocierające się o gospel (organy i chórki). No, i ta improwizacja Namysłowskiego. W "Kwiatach ojczystych" już zwolniono tempo, ale wraz z opisem poszczególnych regionów Polski widać ich szerokie panoramy - Kazimierz Dolny, Zamość, Wisłę pokonującą drogę z Baraniej Góry wprost ku Bałtykowi. Może to zasługa tych akcentów? Ostatnie minuty wypełnia urokliwa "Mów do mnie jeszcze", gdzie sporo do popisu daje Niemen gitarze Jaśkiewicza.

Minęło trochę czasu od chwili samowolnej eskapady bohatera pierwszego akapitu na koncert. Staruszek jeszcze przez wiele lat utrzymywał swoje nieprzychylne zdanie, a wraz z nim określenie "Ten Niemen to wyjec". Aż do dnia, gdy ów "Wyjec" wypuścił "Sen o Warszawie". Synuś zaraz po pierwszym odtworzeniu przywołał ojczulka, aby zaprezentować mu nagranie.
- Ładne - stwierdził ojciec - Ale kto to śpiewa?
- Nie poznajesz? To ten twój "Wyjec", z którego tak się nabijałeś. A tak mówiłeś, że nigdy nie nagra numeru z orkiestrą...
- Niemen? Niemożliwe! 
- To lepiej uwierz, tato... Uwierz...
 Po czym znów nastawił igłę gramofonu na zewnętrzną krawędź płyty. 


21 października 2017

Bramosfera na jesień cz. 7 - Lunatic Soul - Fractured (2017)

Bramosfera na jesień - część 7

LUNATIC SOUL
FRACTURED
MYSTIC
2017

Mariusz Duda należy do grona polskich artystów, którzy w przeciągu ostatniej półtora dekady zdołali opanować konkretny piedestał w muzyce. Za sukces odpowiadały liczne nagrane albumy Riverside. Ostatni - "Love, Fear and the Time Machine" sprawił, że grono sympatyków warszawskich progresowców rozszerzyło się niebagatelnie na wielką skalę (wówczas do ów fanowskich legionów dołączył autor tekstu). Chociaż śmierć Piotra Grudzińskiego dotkliwie przybiła członków zespołu, to nie była ona jednak dla bezustannie płynącej rzeki żadną zaporą uniemożliwiającą dalsze pokonywanie następnych kilometrów.

 Lider grupy chwile wytchnienia odnajdywał w zaciszu własnego studia. Solowy projekt Lunatic Soul istnieje od dziewięciu lat. Wszystkie opublikowane dotychczas albumy wypuszczano w okresie jesiennym, nie bez powodu zresztą. Mariusz Duda kreując dorobek sygnowany szyldem LS w swoich melodiach i tekstach skłania odbiorcę do refleksji. Spośród wszystkich wydawnictw, najnowsza - "Fractured" aż zionie od osobistości. Specyficzna aura daje o sobie poznać od chwili ujęcia w dłoniach bordowej okładki. Za każdym razem grafik dbał o to, aby oprawa była inna od poprzedniej. Tym razem, obok odmiennej kolorystyki widać wyraźne pęknięcie. Nie jest to jakaś tam pojedyncza ryska na szkle. Coś o wiele mocniejszego naruszyło delikatną strukturę przeźroczystej warstwy... Mowa o przykrych wydarzeniach z życia muzyka. We "Fractured" zawarto opis przeżyć człowieka z nadszarpniętym kontaktem z ludźmi. Świat zewnętrzny, w jakim żyje to szare pustkowie, a on sam nie dostrzega żadnych innych kolorów. Na równy z tym snuje on domysły, w jaki sposób mógłby zaradzić własnym problemom, aby nie popaść w całkowity obłęd.



Po nieco orientalnych klimatach obecnych na pierwszych płytach nie zostało właściwie ani śladu - zasłoniła je ciemnobrunatna kotara. W warstwie muzycznej umieszczono wszelkie standardy z jakimi przez lata posługiwał się Mariusz Duda. Chociaż jest to jego solowe dzieło, gdzieniegdzie echa rodzimej grupy odbijają się od ścian pomieszczenia. Ale widać i słychać liczne próby wypracowania sobie własnego stylu solowego. Gitara umknęła gdzieś w dal, a jeżeli już się zjawia, to w naprawdę śladowych ilościach. Dużo tu instrumentów elektronicznych, w tym automatu perkusyjnego (żywa także jest) oraz z związanej z Mariuszem Dudą gitary basowej wygrywającej nierzadko agresywne partie. Są i smyczki ugrupowania Sinfanietta Consonsus Orchestra. Rock łączy się w progresem, progres z ambientem, ambient z rockiem - takie kółko. Tłuste, mechaniczne dźwięki syntezatorowe we wstępie "Blood On The Tightrope" zapowiadające lunatyczną podróż w stan umysłu cierpiącego bohatera płyną przez prawie cały pierwszy kawałek jako jego fundament, by po połowie dać nieco miejsca melancholijnym klawiszom i basowej zagrywce. Wnet dochodzi do przejścia w inny, bardziej emocjonalny wymiar ochrzczony jako "Anymore" - jednostronny dialog głównej postaci z nieżyjącym ojcem, któremu jeszcze miał tyle do powiedzenia. Z tempem i dynamiką jest różnorako - autor kompozycji najpierw czaruje umiarkowanie wolnym i melodyjnym "Red Light Escape", by następnie rozbudzić dynamicznym "Fractured". Jeszcze zanim spektakl zostanie zamknięty wiadomo jaką kurtyną lider Riverside dokonuje zsumowania - 12 minut "A Thousand Shards of Heaven" ma w sobie wszystko, co można usłyszeć na najnowszym longplayu. Wprowadzająca gitara, śpiew z orkiestracją w tle i... kolejny zwrot akcji z unowocześnionym brzmieniem i wariacjami basowymi. Finalnie najdłuższy kawałek zwieńczono klamrą bez wokali. Ale jest jeszcze ciekawa para towarzyszy. Podczas, gdy "Battlefield" przez dziewięć minut koi uszy swoją ascetyczną, aczkolwiek uroczą formą, to przygotowuje na jeszcze jeden numer. Iście depeszowski "Moving On" - kropy perkusyjne, gahanowski wokal Dudy... i tekst... Oto jak powinien wyglądać porządny epilog płyty. Personalnie, gdybym miał wybrać swoje No. 1, bez zastanowienia wymieniłbym "Anymore", "A Thousand Shards Of Heaven" i właśnie "Moving On".



Nie jest to z pewnością płyta łatwa w odbiorze, a zatem również nie należy do tych zwyczajnych i banalnych. Przy spisywaniu refleksji na temat "The Lamb Lies Down On Broadway" Genesis - bogatego w nietypowe dla muzyki powszechnej wątki - wysnułem pogląd. Jeśli artysta podejmuje się wyprodukowania  płyty poruszającej ważkie tematy (najczęściej życiowe) i ilustruje je zarówno refleksyjnymi tekstami jak i specyficzną muzyką to robi wszystko, aby jedno odtworzenie nie wystarczało. Czasem trzeba kilkunastu odsłuchów aby poznać pełnowymiarowy smak albumu. A te kilkanaście przycisków replay utrwalają więź z produkcją. I tak jest w przypadku "Fractured".

"Done with your failures
You blame me for
I'm moving on"









11 października 2017

Bramosfera na jesień cz. 6 - Vangelis - Blade Runner OST (1994)

Bramosfera na jesień - część 6

VANGELIS
BLADE RUNNER - ORIGINAL SOUNDTRACK
EMI, ATLANTIC RECORDS
1994

"All those moments will be lost in time
Like tears in rain
Time to die"

Ścieżka dźwiękowa jest drugą, po obrazie, częścią każdego filmu. Bez niej praca reżysera, producentów, ekipy filmowej etc, etc byłaby bezcelowa. Owszem, kinematografia przy samym starcie nie posiadała dźwięku, ale widownia delektująca swe oczy ówczesną nowinką musiała też dać coś swoim uszom. Stąd te grane na żywo ragtime'y. Ale technika wymaga ciągłego udoskonalania, toteż kiedyś wreszcie musiało dojść do premiery filmu dźwiękowego. Finalnie kompozytorzy tworzyli muzykę pod dzieła reżyserów. I któraś ze ścieżek musiała prędzej czy później w sposób szczególny zachwycić oglądających.

"Rydwany Ognia" kojarzą się nie tylko z wprowadzeniem (sportowcy przemierzający biegiem

angielskie wybrzeże), ale również z nieśmiertelnym już motywem przewodnim napisanym przez greckiego kompozytora muzyki elektronicznej - Vangelisa. Wkrótce po sukcesie (Oskar za muzykę plus jeszcze trzy i wiele wiele więcej honorów) z prośbą o stworzenie soundtracku zwrócił się brytyjski reżyser Ridley Scott (autor "Obcego"). Futurystyczna wizja obrazu o ściganiu sztucznych osobników łudząco podobnych do ludzi wymagała wykreowania czegoś,co mogłoby wpasować się w czas akcji i przekaz. W latach 80-tych XX wieku zapowiadano nadwyżkowe przeludnienie w Los Angeles wypełnionym ognistymi kominami, nad którym szybują latające pojazdy. Wedle scenariusza Richard Deckart będzie ścigał replikantów za jakieś dwa lata z hakiem. A świat za oknem jakoś wciąż wygląda "standardowo".


W "Łowcy Androidów" Vangelis zamieścił wszystkie dźwiękowe cechy charakterystyczne dla swojej twórczości. Syntezatorowych, ociekających pastelową elektroniką pasm jest oczywiście najwięcej. Muzyk wykorzystał to, co miał celem uformowania jedynego w swoim rodzaju soundtracku. Raz wysłuchany, nie opuszcza Cię na długo. Ba, zachęca do częstszego przekraczania progu tego melancholijnego świata przybierającego na zmianę ciepłe i zimne barwy. 

Vangelis hipnotyzuje od pierwszego wejścia "Main Titles", gdy odpowiednio na ekranie Scott
prezentuje panoramę Los Angeles na stan z listopada 2019 roku. Żywszy jest "Blush Response" - tam bohater spotyka po raz pierwszy Rachel wymieniając wzajemne uprzejmości. Nie bez powodu zadbano, aby do muzyki dorzucić oryginalne ścieżki dialogowe z filmu ustawione plus minus w porządku chronologicznym. Przy "Wait For Me" nogi powinny wyglądać jak słupy waty - tak urzeka Vangelis dzielnie czyniąc odpowiednią atmosferę przed dwoma odlotami. Pierwszy - "Rachel's Song" z melodyjnych dźwięków opadających kropel wody przeradza się w zatrzymujący czas pokaz z udziałem Mary Hopkin, a tuż za nim swoje "5 minut" wykorzystuje Dick Morrissey z saksofonem. Niby nowatorską płytę wzbogacono o odbiegającą od jej kształtu "One More Kiss Dear" o jazzowym zabarwieniu. W międzyczasie ciepełku już podziękujemy. Wpuśćmy teraz nieco przeciwności. "Blade Runner Blues" może iść w parze z "Tales of the Future". Podczas, gdy pierwszy bombarduje wysokimi, syntezatorowymi wstawkami, drugi mrozi krew w żyłach orientalnym wokalem (Demis Roussos - zaskoczeni?). A jeszcze wcześniej uspokajająca i nostalgiczna "Memories of Green". Motyw południowo-wschodni wraca jeszcze jako "Demask Rose" - klimat rodzaju "Passion" Petera Gabriela przygotowujący do ostatniego, najbardziej podniosłego momentu płyty. Zrezygnowano z chronologii - najpierw ultradynamiczne zamknięcie "End Titles" i... deszczowy monolog Rutgera Hauera - puenta.

Oglądający film będą szukać soundtracku. Posiadacze płyty z muzyką wsadzą DVD/Blu-Ray do odtwarzacza i obejrzą dzieło Scotta. Komu nie wystarcza podstawowy zestaw nagrań niechaj zaopatrzy się w wydaną dziesięć lat temu reedycję na trzech kompaktach. Znajdują się tam odrzuty pominięte w oryginalnym wyborze oraz muzyka Mistrza Evangelosa inspirowana soundtrackiem.

Noce są coraz krótsze, a zatem mam dla Was radę na ten koniec - odpalcie sobie "Blade Runner" w ciemnościach przed snem. Zatopcie się w nim. Zaśniecie spokojnie.


6 października 2017

Bramosfera na jesień cz. 5 - Joy Division - Closer

Bramosfera na jesień - część 5

JOY DIVISION
CLOSER
FACTORY RECORDS
1980


Committed still, I turn to go
I put my trust in you
In you, in you, in you
Put my trust in you
In you...

"Życie z dnia na dzień przestało dostarczać radości" - stwierdził w gromkim zamęcie swoich myśli 23-letni mężczyzna siedzący na kanapie w swoim domu w Macclesfield - "Kobieta, którą poślubiłem pięć jesieni temu chce się ze mną rozwieść i zabrać córeczkę. W sumie to nie jestem zdziwiony. Nie mogę kochać dwóch na raz... Uczucie sukcesu dało za wygraną w walce z głębokim dołkiem. Mamy lada dzień ruszać na podbój Ameryki... Ale sram na to!" 

Na ekranie telewizora ograniczony intelektualnie człowieczek wjeżdżał kolejką linową ze strzelbą. Będą kilkanaście metrów nad ziemią nikt ani nic nie przeszkodzi mu w realizacji ostatniego kroku. Niedługo potem huk rozdarł powietrze. Gdy film dobiegł końca młody widz wstał, poszedł do kuchni, gdzie nad głową wisiała zawieszona na sznurze bielizna. Ujął pętlę zaczepioną o hak na ścianie.

Nie ukrywam, że do napisania tego tekstu skłoniły mnie dwie rzeczy. Pierwszą była powtórna projekcja "Control". Był to może trzeci czy czwarty raz, gdy odpaliłem czarno-biały obraz Antona Corbijna w domowym zaciszu, by jeszcze raz prześledzić krótką karierę Joy Division. Film idealny na jesienna chandrę. A zaraz po filmie Panowie Dziuba i Psikuta przypomnieli album z fotografią grobowca Rodziny Appani.

Na płycie "Unknown Pleasures" muzycy Joy Division z Ianem Curtisem wypracowali sobie własny, oszczędny styl zahaczający o panujący pod koniec lat 70-tych punk (złota era irokezów). Grali bez wygórowanych form - Stephen Morris walił w membrany bębnów tworząc te sam motywy perkusyjne bez szczególnych rozwinięć. Ben Albrecht asystował posępnymi zagrywkami dzierżąc w dłoniach gitarę. Peter Hook odgrywał na basie istotne w twórczości zespołu linie rytmiczne (zwłaszcza w "She's Lost Control"). A Ian... snuł w tekstach ponure historie, nierzadko przepełnione wątkami zaczerpniętymi z własnego życia. Punk jest znany z nieakceptowania bogatych sekcji, więc niezbyt wygórowane kompozycyjnie utwory stały się wizytówką grupy i w krótkim czasie zdobyły uznanie wśród słuchaczy.

Wraz z nazwą formacji przychodzą na myśl tytuły dwóch płyt studyjnych. Przez tragiczną okoliczność z 18 maja 1980 roku muzycy zdołali melodyjnym językiem napisać dwa jedynie dwa rozdziały swoich dziejów. Drugie pasmo cyklu jesiennego rozpoczniemy od tego drugiego, ochrzczonego jako "Closer"

Zarejestrowany w kilka marcowych dni 1980 roku album jeszcze bardziej niepokoi zawartą na nim zimną atmosferą. Niewątpliwie, przyczynił się do tego jego producent Martin Hannett, który ponownie objął konsoletę w studiu nadając płycie zaistniały kształt. Za drugim razem wycisnął on z nagranego materiału o wiele wiele więcej, niż przy "Nieznanych Przyjemnościach". "Closer" przypomina zbiór autobiograficznych monologów człowieka ogarniętego głębokim smutkiem oraz apatią. Curtis przelewa na papier, a następnie rejestruje opisy swoich nieprzyjemnych przeżyć, rażąc nimi odbiorcę analizującego z mniejszą lub większą uwagą w skostniałą muzykę. Nawet jeśli płyta trafiłaby w ręce osoby nie skorej do otworzenia książeczki z tekstami lub nie wsłuchującej się bezpośrednio w słowa to i tak sama muzyka będzie wystarczała, aby powiedzieć, że coś jest nie tak.

Depresyjne liryki wraz z podkładem z perspektywy samobójczej śmierci wokalisty tworzą puentę. "Closer" określa się jako testament Curtisa - jego ostatnie słowo wypowiedziane tuż przed założeniem sobie pętli od bieliźniarki na szyję. I niejako są to fakty nie do sforsowania. Przesłanie płyty chwyta za serce osoby na co dzień uśmiechnięte i pełne życia. Z pesymistami sprawa wygląda już o wiele inaczej. Pewnego razu złapałem doła przy "The Eternal". Wówczas obecny na nagraniu bęben basowy wygrywał coś w rodzaju odgłosu serca, ale w taki sposób, jakby miało wyraźną arytmię.

Procesja ruszyła, ucichły krzyki
Czczących kochanych, których już nie ma
Toczą głośne rozmowy siedząc za stołem
Zrzucając kwiaty tonące w deszczu



Chociaż nie. To serce już ledwo bije.




3 października 2017

Tom Petty - Full Moon Fever (1989)

Nie ma absolutnie żadnego sposobu na opisanie żalu i goryczy obecnych od poniedziałkowego wieczora 2 października w świecie muzyki rockowej. Zabrakło 3/5 legendarnego składu The Travelling Wilburys - supergrupy założonej w 1988 roku z inicjatywy George'a Harrisona. Sam George odszedł 29 listopada 2001 roku. Trzynaście lat wcześniej uprzedził go Roy Orbison. Tymczasem w latach 2016-17 pożegnano już wielu... Dziś już wiemy na pewno - Tom Petty odszedł... Jeszcze tej tragicznej nocy podawano wieści ze sprostowaniem ze strony amerykańskiej policji, która przepraszała za podanie "nieprawdziwej" informacji. Ale wykrakali...

Thomas Earl Petty przyszedł na świat 20 października 1950 roku w Gainsville w stanie Floryda. Od dzieciństwa interesował się amerykańskim southern-rockiem, któremu pozostał wierny właściwie aż do samego końca. Z muzycznymi wojażami wystartował wraz ze swoim pierwszym zespołem Mudcrutch (1970-1975). Formacja w pierwszym okresie nie nagrała żadnych utworów (zrobiono to dopiero w... 2008 roku). Drugi zespół Toma - The Heartbreakers - budował fundamenty na tym, co zostało z Mudcrutch i zdobył sławę dzięki nagranym płytom (album "Damn and Torpedoes" - potrójna platyna w USA). Longplaye były wydawane regularnie aż do 1987 roku, gdy po premierze "Let Me Up (I've Had Enough)" herszt bandy zdecydował się nagrać pierwszą w pełni solową płytę sygnowaną jako TOM PETTY.

"Full Moon Fever" rodził się pod opieką trzech person. W sferze produkcyjnej do Toma dołączyl
i odpowiednio Jeff Lynne - lider Electric Light Orchestra oraz producent wcześniejszych albumów "Podrywaczy" - Mike Campbell. Co ciekawe, mimo solowego charakteru płyty wystąpili na niej koledzy Toma z The Heartbreakers. Trupę dopełnili współpracownicy Wilburysi - George Harrison i Roy Orbison, co z uwzględnieniem obecności Jeffa Lynne'a dało pretekst do nieoficjalnego zatytułowania płyty Petty'ego jako "Travelling Wilburys vol. 2", chociaż zabrakło tam Boba Dylana. Ale również i ta absencja została w artystyczny sposób nadrobiona.

"Księżyc" jest misz-maszem wielu gatunków ubóstwianych przez Toma. Znaleźć na nim można sporo rock'n'rolla, rodzimego rocka amerykańskiego, a także wiele ukłonów w stronę idoli kompozytora. Liberalnemu "Free Falling" przypadło otwierać płytę i jest jednym z jej mocniejszych atutów. Od pierwszego spotkania żywię szczególną sympatię za klarowny dźwięk gitary i wesołe wykrzyczenie refrenu. W udanym "I Won't Back Down" (na gitarze akustycznej George Harrison) z zawartym przesłaniem widzę hit No.2. No, i trójka - samochodowy "Runnin' Down A Dream". To byłyby te najbardziej oszlifowane ostrza. Ze wspomnianych ukłonów - "A Face In The Crowd" powiewa Royem Orbisonem. Petty wielokrotnie inspirował się twórczością autora "You Got It", co zresztą słychać bardzo wyraźnie. Identycznie z "Yer So Bad" - czysty Bob Dylan. Dodatkowo Tom udekorował solową płytę wiernym coverem innych swoich ulubieńców z młodości - "I'll Feel A Whole Lot Better" Byrdsów (ach, te 12 strun we wstępie). Natomiast od ducha Wilburysów aż tętni "A Mind With A Heart Of It's Own". Jakby tak popatrzył, to nie zdziwiłbym się, gdyby w skrytości do studia przybyła "Wielka Piątka" i nagrała ten kawałek. A może to jakiś "odrzut" z "Vol. 1"...? Talerz od Toma wypełniono także innymi mniejszymi kąskami np. pioseneczką do podusi "Alright For Now", wesolutką "The Apartment Song" oraz irrancjonalną "Zombie Zoo" (Roy Orbison w chórkach).



Opublikowana 24 kwietnia 1989 roku "Full Moon Fever" otrzymała sześć platynówek z Kanadzie, pięć w Stanach i po jednej złocie w UK i Szwecji, co czyni z niej największy sukces komercyjny w dorobku Toma Petty'ego. 

Dokładnie półtora tygodnia temu dobiegła końca huczna trasa koncertowa celebrująca 40-lecie The Heartbreakers. Jeszcze w listopadzie w Nowym Jorku miało dojść do dwóch występów. Ale niestety ktoś został wezwany do największej orkiestry świata...

TOM PETTY
20.10.1950 - 2.10.2017

16 września 2017

Jedną nogą w Pompejach - David Gilmour - Live at Pompeii (2017)


Pamięci Richarda Wrighta
w 9. rocznicę śmierci

W środę przez większość dnia było pochmurno i tylko momentami przebijał się blask słoneczny. A wieczorem, gdy  zmierzałem w kierunku hardrockowej gitary przy Emilii Plater w stolicy, gdzie byliśmy umówieni ze znajomymi, momentalnie wiatr zwiewał nakrycia głowy. W końcu mamy wrzesień.

Tymczasem, po dosłownie półgodzinie mieliśmy usiąść w samym centrum sali kinowej, by w ten wyjątkowy sposób przenieść się w gorące okolice Neapolu i górującego krateru Wezuwiusza. Dwadzieścia kilometrów na wschód, pośród antycznych ruin Pompejów, znajduje się atrakcyjny amfiteatr - jeden z wielu niemych świadków kataklizmu z 49 roku p.n.e.

Trasa koncertowa "Rattle That Lock Tour" obejmowała 50 występów Davida Gilmoura zagranych w latach 2015-2016 w Europie i obu Amerykach. Podczas jej trwania gitarzysta Pink Floyd wrócił po dekadzie do Polski, by zagrać dla kilkutysięcznej rzeszy widzów zebranych na wrocławskim Placu Wolności oraz przed telewizorami. Ale punkt kulminacyjny tournee miał nadejść niespełna dwa tygodnie później w pewnym bardzo znaczącym historycznie zakątku Półwyspu Apenińskiego, u stóp wulkanicznego kolosa.

Po czterdziestu pięciu latach od realizacji filmowego koncertu Pink Floyd, w amfiteatrze pompejańskim na powrót stanęła scena w towarzystwie estradowego nagłośnienia oraz licznych reflektorów mających upiększyć wizualnie dwa koncerty Gilmoura. Miały one miejsce siódmego i ósmego lipca 2016 roku. Obydwa sfilmowano z zamiarem późniejszego wieloformatowego wydawnictwa. Tym razem jednak, poza wszelakiego rodzaju kompaktami, DVD, blurejami i obowiązkowymi winylami koncert został udostępniony w kilku tysiącach kin na całym świecie. Nie mogło ominąć to nawet Polski.

Zanim gilmourowa ferajna wsiadła do samolotu jej głównodowodzący wprowadził widzów w kulisy przygotowań. Gdy w zeszłym roku przy okazji wyjazdu służbowego odwiedziłem brytyjskie Brighton, wręcz musiałem przejść się pod studiem Dave'a, w którym rodził się "Rattle That Lock". Tam również ekipa rozgrzewała instrumenty przed odlotem do Włoch. Siedzący na kanapie szef przedstawia poszczególnych członków (są Guy Pratt, Steve DiStanislao, Greg Phillinganes, Chuck Leavell oraz zebrani soliści), szacowna małżonka Polly Samson będąca w ciągłej gotowości z nierozłącznym aparatem co rusz uwiecznia ciekawe momenty prób. Gilmour nie omieszkał też wspomnieć o pierwszym występie w amfiteatrze w 1971 roku z resztą ekipy. Pokazano kilka archiwalnych zdjęć z planu koncertu rejestrowanego przez kamery filmowe. Obecny jest także owczarek niemiecki państwa Gilmourów z zaciekawieniem i wystającym językiem spoglądający w obiektyw kamery. Dodatkowo widać obszerny gmach studia w Hove skąpany w pochmurnej pogodzie, która zmienia się wraz z lokalizacją. Z Brighton do Pompejów.



Aby dostosować koncert do formatu kinowego, dla wygody widzów blisko trzygodzinny występ skrócono do dwóch godzin, rezygnując z wielu utworów z najnowszej solowej płyty. Podczas, gdy oryginalny set przewidywał zrównoważoną liczbę kompozycji własnych i floydowych, w wydaniu kinowym tych z drugiego zbioru jest o wiele więcej. Zachowano zaplanowany wstęp "5 A.M." i "Rattle That Lock", po których artyści odgrywają "What Do You Want From Me". Po tym nastąpił pewien szczególny moment. Wykonano klasyczny "The Great Gig In The Sky" jako hołd dla Ricka. I, niestety, ale przy tym nie ominęło mnie przygryzienie warg. Trójka solistów na miejscu wokalizy Clare Torry spróbowała połączyć swoje śpiewy w najbardziej podniosłej części utwory, co niezbyt dobrze wypadło. Gdyby powtórzono sposób z koncertówki "PULSE" (trzy oddzielne partie trzech solistek) efekt byłby o wiele lepszy.

Jak to dobrze, że przy montażu kinówki zostawiono "The Boat Lies Waiting". Od premiery ostatniego krążka Davida uważam go za taką fajną, wzruszającą perełkę na równi z "The Any Tongue". Z ekranu popłynęły właściwie najciekawsze i najżywsze numery z "Rattle". Ale szczerze to brakowało tu któregoś z dwóch jazzowych popisów "The Girl In The Yellow Dress" i "Dancing Right In Front On Me" (ten pierwszy mógł zostać bez namysłu).

Drugą godzinę zadedykowano wyłącznie rodzimej grupie Davida. Zagrał on najważniejsze kompozycje z dorobku Floydów. Nie mógł zapomnieć o "Wish You Were Here"; "High Hopes", ale najmocniejsze kąski zaplanował na fazę końcową. "One Of These Days" i "Sorrow" wgniótł wszystkich widzów w fotele. Przy "Run Like Hell" uruchomiono wszelkie zgromadzone lasery wariujące wesoło po ostatnie szarpnięcie strun Telecastera. No, i obowiązkowe bisy - "Time" z nieodłączną repryzą "Breathe" oraz jedyny słuszny epilog koncertowy - "Comfortably Numb" - czyli gromki popis solówkowy - niby niezmienny od tylu lat, a jednak wywołujący dreszcze. Niektórzy sąsiadujący widzowie nie oparli się pokusie by lekko uderzając odruchowo dłońmi w rytm. I nie ukrywam, że sam zezwoliłem własnej bańce ruszać się w przód i w tył.



Tym razem nie będzie digipacków z nośnikami CD i DVD w jednym tak, jak zaplanowano to przy premierze koncertu z Gdańska, a szkoda! "Live at Pompeii" będzie można nabyć 29 września w formacie 2CD; 2DVD/BluRay; 4 winyle; digital download oraz w kolekcjonerskim pakiecie 2CD+2BluRay z dodatkowymi materiałami (w tym fragmenty koncertu z Wrocławia i Ameryki Południowej, filmy dokumentujące każdy odcinek trasy). Odgórnie polecałbym zaopatrzenie się w podstawkę z podwójnym kompaktem plus któreś z wydań filmowych ewentualnie winyl. No, chyba, że możliwości pozwolą nabyć pudło pełne wyrafinowanych bajerków, to wtedy sprawa wygląda inaczej.

David niedawno wyjawił: "Nie składam gitary. Mam sporo materiału do zrealizowania". Oby nie zajęło mu to kolejnych 10 lat. Ale i tak wiemy, że będzie warto.