W chwili koncertu Tangerine Dream nad Wisłą 10 grudnia 1983 roku wciąż nie gasły echa odwołanego kilka miesięcy wcześniej stanu wojennego. W lipcu zdjęto blokadę i jednocześnie pojawiła się możliwość przyjazdu niemieckiego tria elektronicznego do warszawskiej Hali Torwar. Właśnie tam, w sportowym kolosie specjalnie zaadaptowanym jako hala widowiskowa z toporną akustyką trzech zachodnioniemieckich Sztukmistrzów - Christopher Franke, Johannes Schmoelling pod przewodnictwem Edgara Froese zagrali dwa magiczne przedstawienia. Trójkowy redaktor Jerzy Kordowicz nie mógł wejść na scenę i zapowiedzieć zespół osobiście przez wyjazd zagraniczny, toteż jego wypowiedź zwyczajnie puszczono z taśmy przed odsłonięciem kurtyny. Po kilku sekundach rozpoczął się seans "dźwięków niebanalnych".
Polski koncert, pełen polskich akcentów, nagrany przez Niemców w pierwszym momencie wyemitowano na żywo drogą radiową. W Torwarze nie zabrakło ekipy telewizyjnej, ale wynikiem obecności operatorów był jedynie półgodzinny film z pierwszym zagranym utworem "Poland" przedstawiony na antenie jakiś czas po występie. Spragnieni mosiężnych pamiątek polscy fani Mandarynek, świadomi wyjątkowego charakteru tego koncertu, uzbroili się się w ukryte magnetofony, chcąc mieć nagranie dla siebie.
Jakkolwiek prywatna rejestracja dużych widowisk publicznych była (i jest po dziś dzień) surowo
Edgar Froese na tle kamer Telewizji Polskiej i widzów w Hali Torwar (źr. booklet reedycji z 2011 r.) |
"The Warsaw Concert", od chwili pierwszej premiery miał łącznie dwanaście wydań, w tym tylko trzy z kompletnym zapisem koncertu.
Nie było szans, aby polska publiczność odczuwała znużenie. A jeśli nawet tak było, to co najwyżej przez rozpoczęciem koncertu. Bo, gdy tylko jedynka wystrzeliła z kolumn, nie było mowy o skupianiu się na czymś innym. Tylko muzyka. Tylko Tangerine Dream.
Tangerine Dream w Hali Torwar (źr. booklet reedycji z 2011 r.) |
Start jest ostry. Pierwsza suita "Poland" wbija dogłębnie w fotel przy wstępnych eksplozjach, by z biegiem czasu rozpędzić mandarynkową lokomotywę i po momencie znów ją wstrzymać. W każdym nagraniu słychać, jak muzycy czerpią wielką przyjemność z luźnej improwizacji przy użyciu armii syntezatorowego sprzętu (pełna lista jest dostępna w książeczce dołączonej do ostatniego wznowienia z 2011 roku). "Tangent" ma za to posępniejszy prolog, który w mgnieniu oka przeradza się w lekki, niemalże dyskotekowy kolaż. Zastanawiam się nad reakcją zbiorowości za metalowymi barierkami przy ostatnich sześciu minutach drugiej kompozycji. Widzowie mogliby bezkarnie tańczyć na ułożonych w chwili koncertu płytach skrywających białą, diabelnie śliską powierzchnię. Samo audytorium podkręciłoby w ten sposób i tak bliską zeru temperaturę (wewnątrz mogło być maksymalnie 5-7 stopni na plusie).
W "Barbakane" zapożyczono melodię z pewnego znanego hejnału, kojarzonego wyłącznie z miastem na południu Polski. Jest to chyba najspokojniejszy kawałek występu, chociaż szybsze i energiczne momenty również można tutaj spotkać. Finalnie dostajemy zastrzyk grozy w "Horizon" - dźwiękowo-malowniczym pejzażu, jako zwieńczenie całości. Trudno jest dobierać słowa przy czymś takim.
Nie trzeba zaczynać przygody z Tangerine Dream od ich pierwszych płyt, ani nawet tych najlepszych. Płytą "Poland" będzie zachwycał się każdy, kto nawet w najmniejszym stopniu siedzi w żelaznej elektronice. Dla zapalonych do czerwoności zwolenników długich, dwudziestominutowych wiązanek wypełnionych od początku do końca analogową magią - pozycja obowiązkowa!