Czterdzieści
pięć lat temu zintegrowana harmonia wokali Davida Gilmoura i Richarda Wrighta
poczęła snuć opowieść o podwodnym świecie i albatrosie nieruchomo wiszącym na
niebie. Hipnotyzujące dźwięki karmiły uszy z głośników lub słuchawek,
zaczynając od wprowadzenia - niby to zwyczajnego, pojedynczego akordu,
powstałego przypadkowo (stąd pewnie ucho na okładce). Był to sygnał oznajmiający: "Zamknij oczy,
słuchaczu, bo na najbliższe dwadzieścia trzy minuty zanurzysz się w bezdenne,
perłowo-koralowe głębiny". Introdukcja miała uśpić umysł jednocześnie
przygotowując go na tę podróż. Podróż pełną solówek, czysto improwizowanych
momentów, krzyków mew, narastania i powrotu do tematu początkowego będącego
jednocześnie klamrowym epilogiem.
Tylko Pink Floyd
mogli skomponować taki numer. W rok po nagraniu innego, również fascynującego
"Atom Heart Mother" będącego najczystszą fuzją rocka progresywnego i
muzyki symfonicznej, klasyczna czwórka zarejestrowała inną suitę, już z
dołączoną wokalizą i poetyckim tekstem Rogera Watersa.
"Atomowe
Serce Matki" zajęło całą stronę A czarnej płyty. W odmienności od niej
"Echa" umieszczono na tej drugiej pozostawiając jednak układ z
poprzednika. W części pierwszej znalazło się miejsce dla pięciu innych utworów,
nieco mniej podniosłych niż finał (co nie znaczy, że złych). Jako otwarcie,
pokuszono się o ostry "One Of These Days" - stały bywalec każdej
kompilacji zespołu, gdzie największy popis podjął Dave Gilmour z gitarą
hawajską. Ale w porównaniu z nim, reszta albumu jest o wiele spokojniejsza.
Floydzi korzystają z dobrodziejstwa folku oraz country bluesa w następnych
piosenkach, tworząc chociażby urokliwe "A Pillow of Winds";
"Fearless", sięgając także po tematy jazzowe w najbardziej luzackie
pozycji pierwszej strony "San Tropez". Zanim nadejdzie moment najważniejszy,
Panowie pozwolili sobie na coś w rodzaju żartu wchodząc we współpracę z psem
Seamusem (od którego zresztą pochodzi nazwa piątej kompozycji).
Celowo pominąłem wnikliwą część opisową z racji, iż o tej Płycie powiedziano praktycznie
wszystko, podobnie jak w wypadku następców. "Meddle" to progresywny
słup graniczny między różowiastą epoką psychodeliczną a floydowym progresem,
jaki przypięto do ich marki na stałe. Jeszcze w następnym roku nagrano materiał do filmu "La Vallee" i właściwie obejrzałem ten obraz WYŁĄCZNIE dla ścieżki dźwiękowej i jej Twórców. Rock progresywny pozostał z Floydami praktycznie do końca. Ale ten real-progress to niewątpliwie początek lat 70-tych i album "Meddle".