24 marca 2017

RECENZJA: Paul McCartney - Flowers in the Dirt (1989)

Znów zastój i jedna wielka przerwa... wybaczcie. Działania na kilka różnych frontów czasami nie pozwalają. Smutki też...

Czekaliśmy na to dłuuuugooo... bez żadnych fałszywych słów. Paul McCartney po reedycjach trylogii "Wojna i Pokój" wyznaczył następny Monolit ze swej dyskografii dla przypomnienia jej wiernym fanom. Monolit, choć skryty w cieniu innych, uznawany jest za jeden z wielu przebojowych zbiorów nagrań w dorobku byłego Beatlesa. Właśnie dzisiaj "Flowers in the Dirt" wraca na półki sklepów płytowych jako kolejna odsłona zaplanowanej serii wznowień "Paul McCartney Archive Collection" rozpoczętej w 2010 roku.

"Flowers in the Dirt"... Nazwa z malowniczą okładką pełną ciepłych barw wywołuje wspomnienia. Przepraszam za tak częste wprowadzanie w osobistość za każdym razem, jednak umieszczenia skojarzeń związanych z danym longiem zdążyła wejść w krew i nie widzę innej alternatywy. "Kwiaty" to pełen metamorfoz okres gimnazjalny. Zauroczony możliwościami technicznymi naszego rodzinnego gramofonu, jaki spędził dobre dziesięć lat na półce całkowicie nieużywany postanowiłem poznać upodobania muzyczne członka familii. Album wraz z kilkoma innymi winylami pamiętało czasy młodości taty. W chwilach wolnych od pracy, w mieszkaniu dzielonym z rodzicami i młodszymi braćmi ojciec autora bloga spędzał czas z muzyką Depeche Mode ("Black Celebration"), Duran Duran ("Notorious"), Pet Shop Boys ("Actually") czy rock opery "Jesus Christ Superstar". Tłoczenia nie należały do tych pierwszorzędnych. Często labele wypełniana cyryliczna "Melodija" i rodzimy "Wifon", ale wówczas liczyła się frajda, nie znaczenie jakościowe.



W skład skromnej fonoteki wchodził ósmy album studyjny kompozytora "Liverpool Oratorio" - Paula McCartneya o ciekawej nazwie.

Tatuś musi bardzo lubić tę płytę, skoro trzaski zajęły sobą cały krążek. Jak to u wysłużonych nośników bywa - słychać je chwilowo w przerwach między utworami. Zniknęło rozgromione przez "My Brave Face" - rozpoczynające całe cudo.



Jakie plusy? Ano takie, że już sama jakość wyprodukowanych wraz z Elvisem Costello piosenek świadczy o pewnym odnalezieniu się Paula w realiach muzycznych lat 80-tych (wyszedł z tego założenia przy "Tug of War" siedem lat wcześniej). Samo urozmaicenie gatunkowe to drugi atut. Paul szaleje w studiu ("My Brave Face"); wprowadza w dobry nastrój ("This One"; "Figure Of Eight") po raz enty wraca do dubowo-jamajskich klimatów ("How Many People") lub tych rodzimych czasów Kwartetu ("Put It There"; "You Want Her Too"). Do innych udanych należy "We Got Married" (na gitarze - sir David Gilmour) - co za Mocarz, zwłaszcza w odsłonach koncertowych. A zakończenie? "Motor of Love" - idealne, zwłaszcza późną porą.

Płyta warta czegoś więcej, niż zwykłej uwagi. Nie jest to może najmocniejszy punkt w dyskografii Paula, ale z pewnością wybitny. Wyjmuję swoje sowieckie tłoczenie i nastawiam igłę.

7 marca 2017

Muzyczni Jubilaci - David Bowie - Low (1977)

Niespełna trzy kwadranse na rozprostowanie nóg miał przybysz z dalekiego kraju, który wysiadłszy na Dworcu Gdańskim w stołecznym mieście nad wielką rzeką, odbywał horrendalnie długą trasę koleją transsyberyjską. Ciekawy wrażeń dostarczanych przez miasto krainy fiatów i polonezów, wysoki dystyngowany osobnik skierował swe kroki w kierunku Placu Komuny Paryskiej.

Był maj, a jednak pogoda przypominała tę jesienną. Miało to bezpośredni wpływ na odczucia cudzoziemca obserwującego czujnym wzrokiem otaczający go obcy świat. Był on zupełnie inny od tego, jaki znał na co dzień. Wschód wyraźnie kontrastował z Zachodem, a życie płynęło o wiele monotonniej. 

Na Placu cudzoziemiec znalazł księgarnię, która obdarowała go kilkoma egzemplarzami płyt winylowych. W zdobyczach znajdowała się płyta Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk" - odgrywająca później szczególną rolę. Tak obładowany podróżnik wrócił na Dworzec i odjechał.

W styczniu obchodziliśmy urodziny człowieka oraz albumu. Człowiekiem był David Bowie, który przed chwilą wyszedł z warszawskiej księgarni z longplayami w dłoniach. Albumem natomiast jest płyta "Low", mająca wiele wspólnego z wizytą kompozytora w Warszawie.

Chociaż praca nad materiałem przebiegała pomyślnie, nie obyło się bez kłopotów ze strony wytwórni RCA. Jak dotąd nie było przypadku, w jakim artysta piszący muzykę kładłby większy nacisk na komponowanie instrumentalnych dzieł zostawiając teksty i wokalizę w dalszym planie. W tamtej chwili układ zaplanowany przez Bowiego był dla włodarzy z RCA absurdalnym pomysłem. I chociaż wielokrotnie nalegano na przeróbkę kompozycji, muzyk uparcie stanął przy swoim, a "Low" opublikowano 14 stycznia 1977 roku.

Wyprodukowany we współpracy z byłym członkiem Roxy Music Brianem Eno album jest spełnieniem marzeń Bowiego. Zachwycony ówczesnymi sukcesami niemieckich muzyków Anglik, korzystając z azylu, jaki oferował mu Berlin Zachodni nagrał płytę inspirowaną swoimi nowymi doznaniami. David we wstępnie prezentuje serię wyskokowych utworów ("Speed of Life"; "What In The World"), w których proces tworzenia wykorzystano syntezatory ("Be My Wife"). W tekstach muzyk nierzadko opowiada o osobistych przeżyciach. Podczas, gdy w "Breaking Glass" w oszczędny i enigmatyczny sposób wspomina rozstanie z żoną, to natomiast piosenką "Always Crashing In The Same Car" dzieli się przeżyciami z wypadku samochodowego, w którym uczestniczył.

OK, to była część pierwsza. Jeśli nawet mogliśmy usłyszeć w niej Davida, to w śladowych ilościach.

Ostatnie cztery kompozycje są tutaj nieodzownym centrum płyty. Cykl otwiera posępna "Warszawa", oczywiście najbardziej bliska Polakom. Zapewne, gdyby nie krótka wizyta w okolicach Dworca Gdańskiego, David nie zobaczyłby smutnego, stołecznego otoczenia i nie skomponowałby dzieła. Poza tym, nikt inny nie potrafił zamienić obrazu na dźwięki w taki sposób, jak spółka Bowie/Eno.