16 września 2017

Jedną nogą w Pompejach - David Gilmour - Live at Pompeii (2017)


Pamięci Richarda Wrighta
w 9. rocznicę śmierci

W środę przez większość dnia było pochmurno i tylko momentami przebijał się blask słoneczny. A wieczorem, gdy  zmierzałem w kierunku hardrockowej gitary przy Emilii Plater w stolicy, gdzie byliśmy umówieni ze znajomymi, momentalnie wiatr zwiewał nakrycia głowy. W końcu mamy wrzesień.

Tymczasem, po dosłownie półgodzinie mieliśmy usiąść w samym centrum sali kinowej, by w ten wyjątkowy sposób przenieść się w gorące okolice Neapolu i górującego krateru Wezuwiusza. Dwadzieścia kilometrów na wschód, pośród antycznych ruin Pompejów, znajduje się atrakcyjny amfiteatr - jeden z wielu niemych świadków kataklizmu z 49 roku p.n.e.

Trasa koncertowa "Rattle That Lock Tour" obejmowała 50 występów Davida Gilmoura zagranych w latach 2015-2016 w Europie i obu Amerykach. Podczas jej trwania gitarzysta Pink Floyd wrócił po dekadzie do Polski, by zagrać dla kilkutysięcznej rzeszy widzów zebranych na wrocławskim Placu Wolności oraz przed telewizorami. Ale punkt kulminacyjny tournee miał nadejść niespełna dwa tygodnie później w pewnym bardzo znaczącym historycznie zakątku Półwyspu Apenińskiego, u stóp wulkanicznego kolosa.

Po czterdziestu pięciu latach od realizacji filmowego koncertu Pink Floyd, w amfiteatrze pompejańskim na powrót stanęła scena w towarzystwie estradowego nagłośnienia oraz licznych reflektorów mających upiększyć wizualnie dwa koncerty Gilmoura. Miały one miejsce siódmego i ósmego lipca 2016 roku. Obydwa sfilmowano z zamiarem późniejszego wieloformatowego wydawnictwa. Tym razem jednak, poza wszelakiego rodzaju kompaktami, DVD, blurejami i obowiązkowymi winylami koncert został udostępniony w kilku tysiącach kin na całym świecie. Nie mogło ominąć to nawet Polski.

Zanim gilmourowa ferajna wsiadła do samolotu jej głównodowodzący wprowadził widzów w kulisy przygotowań. Gdy w zeszłym roku przy okazji wyjazdu służbowego odwiedziłem brytyjskie Brighton, wręcz musiałem przejść się pod studiem Dave'a, w którym rodził się "Rattle That Lock". Tam również ekipa rozgrzewała instrumenty przed odlotem do Włoch. Siedzący na kanapie szef przedstawia poszczególnych członków (są Guy Pratt, Steve DiStanislao, Greg Phillinganes, Chuck Leavell oraz zebrani soliści), szacowna małżonka Polly Samson będąca w ciągłej gotowości z nierozłącznym aparatem co rusz uwiecznia ciekawe momenty prób. Gilmour nie omieszkał też wspomnieć o pierwszym występie w amfiteatrze w 1971 roku z resztą ekipy. Pokazano kilka archiwalnych zdjęć z planu koncertu rejestrowanego przez kamery filmowe. Obecny jest także owczarek niemiecki państwa Gilmourów z zaciekawieniem i wystającym językiem spoglądający w obiektyw kamery. Dodatkowo widać obszerny gmach studia w Hove skąpany w pochmurnej pogodzie, która zmienia się wraz z lokalizacją. Z Brighton do Pompejów.



Aby dostosować koncert do formatu kinowego, dla wygody widzów blisko trzygodzinny występ skrócono do dwóch godzin, rezygnując z wielu utworów z najnowszej solowej płyty. Podczas, gdy oryginalny set przewidywał zrównoważoną liczbę kompozycji własnych i floydowych, w wydaniu kinowym tych z drugiego zbioru jest o wiele więcej. Zachowano zaplanowany wstęp "5 A.M." i "Rattle That Lock", po których artyści odgrywają "What Do You Want From Me". Po tym nastąpił pewien szczególny moment. Wykonano klasyczny "The Great Gig In The Sky" jako hołd dla Ricka. I, niestety, ale przy tym nie ominęło mnie przygryzienie warg. Trójka solistów na miejscu wokalizy Clare Torry spróbowała połączyć swoje śpiewy w najbardziej podniosłej części utwory, co niezbyt dobrze wypadło. Gdyby powtórzono sposób z koncertówki "PULSE" (trzy oddzielne partie trzech solistek) efekt byłby o wiele lepszy.

Jak to dobrze, że przy montażu kinówki zostawiono "The Boat Lies Waiting". Od premiery ostatniego krążka Davida uważam go za taką fajną, wzruszającą perełkę na równi z "The Any Tongue". Z ekranu popłynęły właściwie najciekawsze i najżywsze numery z "Rattle". Ale szczerze to brakowało tu któregoś z dwóch jazzowych popisów "The Girl In The Yellow Dress" i "Dancing Right In Front On Me" (ten pierwszy mógł zostać bez namysłu).

Drugą godzinę zadedykowano wyłącznie rodzimej grupie Davida. Zagrał on najważniejsze kompozycje z dorobku Floydów. Nie mógł zapomnieć o "Wish You Were Here"; "High Hopes", ale najmocniejsze kąski zaplanował na fazę końcową. "One Of These Days" i "Sorrow" wgniótł wszystkich widzów w fotele. Przy "Run Like Hell" uruchomiono wszelkie zgromadzone lasery wariujące wesoło po ostatnie szarpnięcie strun Telecastera. No, i obowiązkowe bisy - "Time" z nieodłączną repryzą "Breathe" oraz jedyny słuszny epilog koncertowy - "Comfortably Numb" - czyli gromki popis solówkowy - niby niezmienny od tylu lat, a jednak wywołujący dreszcze. Niektórzy sąsiadujący widzowie nie oparli się pokusie by lekko uderzając odruchowo dłońmi w rytm. I nie ukrywam, że sam zezwoliłem własnej bańce ruszać się w przód i w tył.



Tym razem nie będzie digipacków z nośnikami CD i DVD w jednym tak, jak zaplanowano to przy premierze koncertu z Gdańska, a szkoda! "Live at Pompeii" będzie można nabyć 29 września w formacie 2CD; 2DVD/BluRay; 4 winyle; digital download oraz w kolekcjonerskim pakiecie 2CD+2BluRay z dodatkowymi materiałami (w tym fragmenty koncertu z Wrocławia i Ameryki Południowej, filmy dokumentujące każdy odcinek trasy). Odgórnie polecałbym zaopatrzenie się w podstawkę z podwójnym kompaktem plus któreś z wydań filmowych ewentualnie winyl. No, chyba, że możliwości pozwolą nabyć pudło pełne wyrafinowanych bajerków, to wtedy sprawa wygląda inaczej.

David niedawno wyjawił: "Nie składam gitary. Mam sporo materiału do zrealizowania". Oby nie zajęło mu to kolejnych 10 lat. Ale i tak wiemy, że będzie warto.





8 września 2017

Pet Shop Boys - Actually (1987)

Neil, proszę cię, nie ziewaj teraz bo zwalniam migawkę! Ech, no i trzasło... - narzekał fotograf podczas sesji zdjęciowej na potrzeby okładki do drugiego albumu Zoologów. Obydwaj z Chrisem pewnie znów pracowali w studiu do białego rana dopieszczając miks i mastering i mieli tylko kilka godzin odpoczynku. Tak to jest, gdy debiutant wypala na maksa i chce się powtórzyć sukces.

Plany były takie: 7 września puszczamy dwie recki. Wydobyta z zakurzonych archiwaliów pseudorecenzja "A Momentary Lapse of Reason" Floydasów już poszła. A dwójeczka - "Actually" miała jej towarzyszyć. Powtarzam: miała, bo nastąpiła zwrot. Obydwa albumy zasługują na oddzielne uwagi i nie ma ani cienia sensu, by ładować je do jednego worka z dzienną dawką muzyki.

A zatem dyskotekowe wojaże czas zacząć!

Cały rok po pierwszej premierze wytwórnia Wifon pokusiła się o wypuszczenie "Actually" nad Wisłą. Zawsze coś. Akurat wtedy rzadko co przechodziło przez granicę restrykcyjnej polityki będącej wyraźną barierą oddzielającą nas od dóbr zachodnich. Rodziciel autora bloga mając niewiele więcej lat niż jego pierworodny wypatrzył interesujący egzemplarz na półce księgarni. Już dłuższy czas nie rozszerzał swojej skromnej płytoteki o nowe numery. Wybór padł na drugą płytę Pet Shop Boys i był to jednocześnie strzał w dziesiątkę.

Jest to longplay o tyle ważny, że można o nim mówić jako tym, który gromadzi wyrafinowane przesłanie tekstowe i skoczną muzykę w jednym miejscu. Melomani przeżywający w chwili ukazania się płyty swoją młodość potwierdzają - większość nagrań świetnie odnajdowała się w dyskotekach. Ale stworzenie wyłącznie tanecznego krążka byłoby dla Panów Temnanta i Lowe'a mocną przesadą.

Gdy cofam się pamięcią do chwili pierwszego spotkania z "Actually" to przycisku "replay" najczęściej używałem przy tych wolnych, nostalgicznych fragmentach - "It Couldn't Happen Here" oraz końcówce "King's Cross". "It's a Sin" częściej omijałem. I, broń Panie Boże, żebym coś do tego miał. Zwyczajnie jest to numer ograny przez rozgłośnie radiowe i znany praktycznie każdemu, a "Actually" naprawdę zawiera jeszcze sporo godnego uwagi towaru. Mowa choćby o "Heart", prologu "One More Chance". specyficznym "rent" i "I Want To Wake Up".

"Actually" - płyta dla każdego, kto słucha i kocha słuchać.

6 września 2017

Pink Floyd - A Momentary Lapse of Reason (1987)

Dziś będzie inaczej...
Nie spodziewajcie się długiego, monotonnego bełkotu autora o tym, jak wyglądała historia płyty. W takim dniu, jak ten normalny, okazyjny tekst ustąpi miejsca archiwalnemu, popełnionemu przed kilkoma laty. Będzie się wydawał archaiczny w swoim wyrazie, bez składni i w ogóle... Miał on zostać opublikowany na jednym z polskich portali muzycznych dokładnie pięć lat temu na ćwiartkę "Chwilowej utraty zdrowego rozsądku". Wyszło jak wyszło...

Uruchommy ponownie nasz wehikuł czasu.





W dniu 7 września 1987 roku w Wielkiej Brytanii ukazał się, ku ogólnej radości i zdziwieniu zarazem, kolejny album progresywnej formacji muzycznej Pink Floyd. Radość wynikała niewątpliwie z powrotu wirtuozów, którzy od dwudziestu lat tworzyli psychodeliczne pejzaże i koncept albumy. Zdziwienie natomiast objawiło się w sytuacji, jaka nastała dwa lata wcześniej. Roger Waters - uznający się za lidera o totalitarnych cechach rozwiązał grupę. przy tym otwarcie nawoływał, aby o zespole mówiło się jak o czymś, co trwale zostało usunięte z rzeczywistości.

W całej tej sytuacji bohaterem, którego należy uhonorować odznaczeniami najwyższej klasy jest bez wątpienia David Gilmour. Zabawił się on w Doktora Frankensteina, aby przywrócić grupę poddaną hibernacji. Roger, rzecz jasna, nie siedział cicho jak mysz pod miotłą. Dla niego Floydzi mieli się kojarzyć wyłącznie z jego nazwiskiem i uznał gest Davida jako jawny sabotaż. Wszystko miało swój finał na sali sądowej. Skończyło się wygraną Davida, Nicka Masona oraz oczywiście Ricka Wrighta (usuniętego przez Watersa w 1979 roku). Nowy album miał być inauguracją kolejnej ery zespołu. Richard ze względów prawnych został zatrudniony jako muzyk sesyjny, a Mason zasiadł za perkusją.

"Chwilowa utrata pamięci" to krążek zdecydowanie lepszy od poprzednika (The Final Cut, 1983). Słychać na nim syntezatory będące wizytówką lat 80-tych. Muzyka jest ożywiona, teksty przemyślane. Album otwiera instrumentalna "Signs of Life". Żywe kawałki - "Learning to Fly" czy "One Slip" zachwycają brzmieniem i głębokością muzyczną. "On a Turning Away" to także nie warty pominięcia utwór. Zaletą jest solówka wygrywana w ostatnich minutach jego trwania. Inne instrumentarium - "Terminal Frost" zawsze kojarzył mi się ze wschodzącym słońcem. Jeszcze te przygrywki klawiszowe i solówki dwóch saksofonów - esencja ducha.

Album to także melancholia i smutek. "Yet Another Movie" z dołączonym krótkim utworem "Round and Around" czy ośmiominutowe "Sorrow" jest perfekcyjnym odniesieniem do dawnego brzmienia zespołu.

Pomimo tak wspaniałej dawki muzyki płyta ma także swoje potknięcia. Niezbyt rytmiczna "Dogs of War" nigdy nie przypadała mi do gustu (2017 - już przypadła). Nie wspomnę o dwuczęściowej "A New Machine" - jest to jedynie przepuszczenie wokalu Davida przed odpowiednie efekty i nic więcej. Nie rozumiem w ogóle, czemu zdecydowano się na dołączenie takiego eksperymentu do i tak imponującej listy utworów.

Piękna robota, Panowie!

-----
Powyższa "recenzja" powstała we wrześniu 2012 roku dla uczczenia 25 rocznicy wydania trzynastego albumu studyjnego Pink Floyd. Niektóre uwagi i spostrzeżenia autora w niej wyrażone po pięciu latach nieco odbiegają od tych obecnych. Autor z góry przeprasza za liczne błędy stylistyczne, które popełnił będąc niepełnoletnim chłystkiem.