26 listopada 2016

Bramosfera Na Jesień cz. 4 - Richard Wright - Broken China

BRAMOSFERA NA JESIEŃ - CZĘŚĆ 3

RICHARD WRIGHT
BROKEN CHINA
EMI (UK); GUARDIAN RECORDS (US)
1996

Rok 1994 przyniósł fanom Pink Floyd album "The Division Bell", koncertówkę "PULSE" na CD I VHS - zapis udanej trasy po ponad pięcioletniej przerwie. Jako, że David i Nick postanowili odpocząć, to jednak Rick, pamiętając niedawne wydarzenia związane z depresją żony nie spoczął na laurach i zabrał się za nagrywanie materiału na drugi solowy album.

Często wracam do muzyki Ricka Wrighta, który powraca ze swoim największym dokonaniem w dyskografii solowej. "Broken China" wydany w listopadzie 1996 roku to jedyny w dorobku album koncepcyjny.

Bardzo często na początku filmu jego autorzy umieszczają wiadomość skierowaną do widza, brzmiącą mniej więcej tak - "Film ten oparty jest na faktach autentycznych". Wobec powyższego kompozytor powinien zamieścić informację jeśli nie na początku ścieżki dźwiękowej to gdzieś w zakamarkach opakowania lub booklecie. Jednakże nic takiego tu nie występuje.

Godzinne dzieło wirtuoza klawiszy opowiada historię swojej trzeciej żony Mildred Wright i jej walki z depresją. Szesnaście utworów, zarówno instrumentalnych jak i z wokalizą. Cztery części oddzielone ciszą. Począwszy od wspomnienia pierwszych chwil na świecie poznajemy, jakie czynniki wpłynęły na powstawanie kryzysu, obserwujemy jego pogłębienie i powolny powrót do normalności.

Album cechuje nastrojowość i klimat, w jakim go utrzymano. Poza tekstami napisanymi we współpracy Ricka z Anthonym Moore'm to sekcja instrumentalna ma decydującą rolę w kształcie konceptu. Dając się ponieść kunsztowi wykonania sami możemy odgadnąć, jakie odczucia towarzyszą bohaterce w trakcie trwania poszczególnych suit. Jedynka i dwójka niosą ze sobą pozytywny charakter na krótko przed nagłym załamaniem. Depresja ma swoje apogeum w części trzeciej, wymalowanej ciemnymi kolorami. Zamieszczony tam utwór "Reaching for the Rail" został wykonany przy współudziale irlandzkiej wokalistki Sinead O'Connor, która zaśpiewała w kompozycji zamykającej album "Breaththrough". Kończy ona również czwartą suitę mającą zobrazować stabilizację życiową.

Pamiętam tę ciemną noc przed laty, gdy z zapartym tchem słuchałem tej płyty i nie potrafiłem
nadziwić się wątkowi przeżyć wspaniale przekazanemu z serca za pośrednictwem instrumentów. Początek pod postacią "Breaking Water" na spokojnie wprowadza nas w temat płyty. "Night of a Thousand Furry Toys" następujący po nim (ta perkusja w prawym kanale!) zapowiada późniejszą nostalgię. Po kilku ekscytujących momentach takich jak "Hidden Fear"; "Unfair Ground" czy wzruszającym "Woman in Custom" nastrój przybiera prawie, że żałobny nastrój. "Interlude" kończy sielankę. Nadchodzi noc pełna płaczu i bólu. Poczułem odrętwienie i zamarłem na czas trwania najmroczniejszej chwili - 17 minut. Jedynymi poruszającymi się rzeczami były łzy spływające z oczu po twarzy. Czy to był moment zejścia w świeżo wykopany dołek? Nie pamiętam. Odczułem kończyny dopiero przy dźwiękach gitary w "Sweet July". To najspokojniejszy kawałek na płycie przepełniony poruszającym solo. Świt lipcowego dnia swymi promieniami zajrzał przez okna pokoju. Życie powraca, a "Along The Shoreline" i "Breakthrough" tylko to potwierdzają.

Temat niespotykany aż tak często w albumach koncepcyjnych został opracowany co do najmniejszego szczegółu. Rick daje sobie radę jako wokalista, co więcej jego głos świetnie dodaje klimatu i się z nim integruje. Wokal Sinead O'Connor nadaje szczyptę tragizmu i uspokojenia, w zależności od utworu, w którym występuje.

O "Broken China" nie mogę powiedzieć jako o płycie surowej i "pustej". Emocjonalność w tekstach i muzyce porusza słuchacza. Cieszą go promienie słońca na początku, podobnie jak bohaterka ma ochotę się załamać przy trzecim pakiecie nagrań oraz nabiera pogody ducha po zakończeniu historii.

Na tym polega właśnie wspomniana przeze mnie nastrojowość stworzona przez Prawdziwego Artystę.

Dzięki Ci, Rick... 

24 listopada 2016

Bramosfera na jesień cz. 3 - Queen - Made in Heaven

BRAMOSFERA NA JESIEŃ - CZĘŚĆ 3

QUEEN
MADE IN HEAVEN
PARLOPHONE (UK); HOLLYWOOD (US)
1995

Album "The Miracle" został nagrany jeszcze bez zbytniego pośpiechu, chociaż już wtedy Królewska Czwórka wiedziała o wielu przykrych sprawach, jakie miały miejsce nieco wcześniej. W trakcie powstawania Brian May rozwodził się ze swoją żoną oraz głęboko przeżył śmierć ojca, Harolda. Z samym charyzmatycznym frontmanem również nie było najlepiej. Wiadomość o chorobie zniweczyła całkowicie jakiekolwiek plany koncertowe na przyszłość (ostatnia - "Magic Tour" - odbyła się w 1986 roku) zostawiając zespołowi możliwość dalszej twórczości studyjnej. Nie bacząc na zaistniałe problemy grupa wykorzystała tę szansę maksymalnie. Chociaż przy "Innuendo" stan zdrowia Mercury'ego drastycznie się pogarszał, to jednak udało się zarejestrować genialny materiał.

Freddie wiedział, że wkrótce nadejdzie czas pożegnania. Jak wspominają żyjący członkowie, wokaliście bardzo zależało na nagraniu jak największej ilości wersji demo, które po jego śmierci miały zostać przekształcone w pełnowartościowe utwory. Prace dopieszczające odbyły się w szwajcarskich Mountain Studios w Mountreux nad Jeziorem Genewskim - miejscu narodzin wielu poprzednich dzieł grupy.

"Made in Heaven" nie jest w stu procentach płytą studyjną, a wszystko za sprawą znajdujących się na
niej kompozycji. Mimo obecnych partii studyjnych jest zbliżona do kompilacji. Sporo rzeczy było znane jeszcze przed premierą. Wybór w trackliście nie został popełniony przypadkowo. Chcąc zaznaczyć wyraźny koncept trójka muzyków wyselekcjonowała utwory poruszające temat życia i jego kresu.

Płyta ma swoje trzy główne filary - numery nagrane przez Freddie'go na krótko przed śmiercią. Warto zacząć od "Mother Love" - ostatniego śpiewu frontmana, który mimo osłabienia wspiął się na same wyżyny (szczególnie w środkowej części). Wymowa utworu staje się jeszcze większa dzięki fragmentom chwalebnego koncertu na Wembley i innej, nagranej pod szyldem Larry Lurex kompozycji "Goin' Back" dodanych na końcu. Jest to niejako podsumowanie całej kariery jednego z najwybitniejszych wokalistów i kompozytorów.

Do "You Don't Fool Me" można podskakiwać i tańczyć przy dźwiękach łatwych do zapamiętania partii klawiszowy tworzących główny motyw melodyjny. Jest to wyraźne nawiązanie do klimatu płyty "Hot Space". Całkowita opozycja do "A Winter's Tale", w której wszelkie bóle znikają a pojawia się radość i zachwyt zimowymi krajobrazami. W subiektywnym odczuciu uważam ją za jeden z TYCH Królewskim Diamentów - co do tego nie mam żadnych wątpliwości.  Brian May wyczarował Solówkę, jakiej wcześniej nie było. Tak właśnie wybrzmiewa Red Special we współpracy z dziesięciopensówką. 

Główną część longplaya zamknięto klamrowo intrem/outrem "It's A Beautiful Day", powstałym jeszcze w 1980 roku podczas przygotowań do "The Game". Warto sięgnąć po jej surową, zaimprowizowaną wersję dołączoną do reedycji całego katalogu nagrań przed pięcioma laty. Miniatura właściwie wchodzi trzykrotnie podczas odsłuchu, ale o tym później. Tytułowa piosenka pochodzi z pierwszego solowego albumu wokalisty "Mr. Bad Guy", a na potrzeby wydawnictwa skomponowano nową aranżację. "Let Me Live" ma w sobie sporo z gospelu, obecnego przez całe pięć minut. Każdy z trzech aktywnych wokalnie członków ma tutaj swoją partię. Solo Briana rzecz jasna obowiązkowo. I ten fortepian zintegrowany z chórem...

Sześć lat wcześniej "The Miracle" promowało kilka udanych singli, w tym "Scandal", na którego stronie B umieszczono "My Life Has Been Saved". Wokal z oryginału został jako jedyny, a dołączono do niego nowe instrumentarium. No, i teraz pytanie - która jest lepsza? Bezapelacyjnie singlówka. Więcej w niej gitary i luzu.

Gdy w 1988 roku Brian May przeżywał rozstanie z żoną, wraz z przyjaciółmi napisał "Too Much Love Will Kill You" - znany, podobnie jak powyższy, z dwóch wersji - solowej Briana i z Freddiem na wokalu. W tym wypadku trudno rozprawiać nad lepszością jednej od drugiej, gdyż obie są identycznie udane i nasycone emocjami.

Kto przed dwudziestoma laty myślał, że "It's A Beautiful Day" zamyka kompakt po okrzyku "Yeah" był zdumiony zauważając, że na wyświetlaczu CD-Playera czas nie przestał płynąć. Bo to jeszcze nie koniec. Zapętlone syntezatory i dodatkowe efekty tworzą ponad dwudziestominutową ambientową podróż, interpretowaną przez fanów jako ostatnia droga Freddiego.

Naprawdę, długo łamałem sobie głowę nad wyborem albumu, by uczcić dzisiejszą rocznicę. W propozycjach znalazły się "A Night At The Opera" jako Magnum Opus Queen i "News From The World". A poza nimi myślałem też o trzech ostatnich płytach z Mercurym. Finalnie padło na "Made in Heaven" jako hołd złożony Freddiemu przez przyjaciół.

Fab...


15 listopada 2016

Bramosfera na jesień cz. 2 - Leonard Cohen - You Want It Darker

BRAMOSFERA NA JESIEŃ - CZĘŚĆ 2

LEONARD COHEN
YOU WANT IT DARKER
COLUMBIA
2016

Tydzień temu pojechaliśmy z kumplem do Białegostoku z zadaniem nakręcenia reportażu z wręczenia nagrody literackiej pewnemu uznanemu polskiemu prozaikowi. Ale poza tym ja sam miałem przeogromny i nieopisany zaszczyt być gościem Adama Musiuka w jego audycji muzycznej "Płyty z Górnej Półki" w akademickim Radiu Akadera. Chyba nigdzie indziej nie ma tak specjalnego programu, w którym prezentowana muzyka jest emitowana z audiofilskich kompaktów. "Żaglowiec", jak określają tę audycję jej stali słuchacze, był moją pierwszą o tak nadzwyczajnym charakterze.

Przekraczając przejście z reżyserki do studia, poza Adamem i Panią Realizator powitał mnie jeszcze ktoś inny.

Swoim czarodziejskim głosem deklamował tekst utworu aktualnie będącego na antenie radia. Wciąż ten sam, niezmieniony od lat, niski baryton, który niegdyś słyszeliśmy w "Dancing to the End of Love". Zapowiedź audycji przewidywała większość pierwszej godziny poświęconą Bardowi z Kanady.

Leonard Cohen wydał nową płytę przed dosłownie trzema tygodniami - "You Want It Darker" z dziewięcioma utworami na pokładzie. Słuchając jego fragmentów w siedzibie rozgłośni akademickiej nawiedziła mnie pewna obawa. A zaczęło się od słów:

                                                   Magnified, sanctified, be thy holy name
Vilified, crucified, in the human frame
                          A million candles burning for the help that never came
                                                  You want it darker

                                                 Hineni, hineni
                                                 I'm ready, my Lord

Czyżby Leonard chciał na tej płycie dokonać ostatecznego bilansu całej kariery? - pomyślałem ze zgrozą. Wiadomo, że partie wokalne Artysta rejestrował siedząc na wózku, a w nagraniu pomógł Mu syn Adam. Głos zachował swą siłę i nic więcej nie zapowiadało wiadomości, jaka dotarła w piątek.

Cohen odszedł dołączając do Davida Bowiego (który zmarł dwa dni po premierze "Blackstar"), zostawiając 36-minutowy Testament. Niezwykle smutny, zwłaszcza po 7. listopada...

Zacytowany tekst pochodzi od kompozycji tytułowej, będącej wprowadzeniem. Tu i w innych częściach płyty główną rolę gra tekst, a muzykę postanowiono przenieść na dalszy plan. Jest oszczędna, wyraźnie ustępująca wokalowi Cohena i czysto backgroundowa. Ogranicza się do linii basu, delikatnych dźwięków sekcji rytmicznej, smyczkowej i gitarowej. W nagrywaniu wziął udział chór montrealskiej synagogi, obecny w "You Want It Darker" i "It Seemed The Better Way". Na niemalże całej płycie dominuje smutna atmosfera, która potwierdza, iż Artyście zależało na wydaniu jej przez odejściem. Jednak są tutaj także momenty obsypane pewnym optymizmem, jak w przypadku "Leaving The Table" i "Tready".

"You Want It Darker" - szczegółowe podsumowanie życia i twórczości Mistrza Cohena.




1 listopada 2016

Bramosfera na jesień cz.1 - Tony Banks - A Curious Feeling

BRAMOSFERA NA JESIEŃ - CZĘŚĆ 1

TONY BANKS
A CURIOUS FEELING
CHARISMA RECORDS
1979


Ktoś zdecydowanie powinien przywrócić "Nieznany Kanon Rocka" - może być pod inną nazwą i formą odmienną względem audycji Tomka Beksińskiego. Wystarczy, że zostanie idea - przybliżenie słuchaczom mniej znanych Dzieł. Jestem głęboko przekonany co do gromkiej aprobaty ze strony weteranów, wycierających łzy wzruszenia dzięki dźwiękom, jakie niegdyś usłyszeli po raz pierwszy dzięki Panu Wampirowi.

Nabawiłem się kiedyś syndromu czarno-białej klawiatury. Doskonale pamiętam tamten moment, gdy siedząc w upalny, lipcowy dzionek w towarzystwie uruchomionego gramofonu słuchałem pewnej szczególnej płyty. Wspominałem ją jeszcze za czasów swojej współpracy z dwiema redakcjami prasy internetowej. Wirus syndromu tkwił w winylowych rowkach Wet Dream śp. Ricka Wrighta, będącego jego solowym debiutem. Poprzez skomponowane przez siebie melodie Richard zręcznie i precyzyjnie namalował dźwiękowo krajobraz wakacji nad Morzem Śródziemnym spędzonych na żaglówce w towarzystwie lampki schłodzonego wina w dłoni. Wielokrotnie wracałem do tej płyty, najczęściej w okresie letnim, każdorazowo odkrywając jej nowe, ciekawe zakamarki.

Na jesień i zimę zwracam się ku innym brzmieniom - bardziej nostalgicznym. Pod tą kategorią, wśród wielu pozycji, znajduje się inny, również interesujący longplay. Tony Banks z Genesis rok po wydaniu ...And Then There Where Three... wyjechał do Sztokholmu mając w planach nagranie pierwszej płyty sygnowanej jego nazwiskiem. Jako miejsce narodzin dzieła wybrał Polar Studios - założone przez członków ABBY. Wraz z nim próg studia przekroczyli perkusista Chester Thompson oraz wokalista Kim Beacon. Resztę instrumentarium miał nagrać sam kompozytor.

Owocem sesji jest A Curious Felling - opowieść oprawiona w muzyczną ramę. Bezimienny bohater - mężczyzna śpiewający głosem Beacona - postanawia wieść sielankowy żywot nie przewidując w nim miejsca dla wybranki serca. Z czasem jednak sytuacja przybiera wynik odwrotny do zamierzonego, a główna postać popada w skrajne szaleństwo. Fabuła, niby prosta, została przedstawiona w sposób ciekawy, a wszystko dzięki Tony'emu.

Albumowi całkiem blisko do wydanej rok wcześniej płyty Genesis. Można by rzec - ma z nią wiele wspólnego. Tak się składa, że From the Undertow miało się znaleźć właśnie na niej, ale w pewnym momencie wycięto instrumentalny początek, który ostatecznie trafił na LP Banksa. I to właśnie on był pierwszym numerem z tej płyty, jaki usłyszałem. Pianista swoim instrumentem zbudował piękny, ale też niepokojący wstęp do całości. Same nastroje są tu wyważone. Bardzo często słońce ustępuje zachmurzeniom i vice-versa. Gdy kończy się prolog, po kilku sekundach ciszy nawiedza pogodne Lucky Me. Widoczna jest tu pewna sinusoida. Banks często korzysta ze zmian tempa w utworach (After The Lie)  wprowadzając przy tym adekwatne solówki na syntezatorach (we wspomnianym utworze słychać ducha Baranka z Broadwayu). Są też momenty swobodne, niemalże taneczne (A Curious Feeling). Ponure zawieszenie lubi się często pojawiać (The Waters of Lethe, In The Dark), dzięki czemu materiał jest mocno zróżnicowany. A to zróżnicowanie wychodzi albumowi na dobre.

Najlepsze dokonanie Tony'ego Banksa w jego solowej karierze.