3 lipca 2016

45 lat bez Jimmy'ego

Dzisiaj, zgodnie z zamiarem obwieszczonym przed południem na social mediach "BRAMOSFERY", zmysł słuchu kieruję ku The Doorsom. 3 lipca 1971 roku w Paryżu zmarł frontman i zarazem wokalista Jim Morrison. Wtedy miał już za sobą rejestrację kultowej płyty "L.A. Woman", której utwór tytułowy mówi o ulubionej prostytutce artysty. 

Z półki wyciągam eleganckie, jasne pudełeczko, gromadzące sześć studyjnych pozycji albumowych Doorsów. To wydany przed pięcioma laty box "A Collection". Materiał zawarty na płytach został odnowiony cyfrowo przez wieloletniego współpracownika zespołu - Bruce'a Botnicka. Wracam często do tego zbioru nagrań między innymi przez wzgląd na dźwięk, który przyciąga do siebie nie bacząc na to, czy w danym momencie z głośników płynie przeciętny "The Soft Parade", czy przyjemny "Morrison Hotel".

A propos albumów - należy wreszcie powiedzieć, który jest TYM JEDYNYM. Zapewne swoim stwierdzeniem podepnę się pod zdanie niezliczonej rzeszy osób, ale wybór pada na Jedynkę. Każdy z albumów prezentuje odmienny klimat - tu jest mieszanina rocka z orkiestrą, tam czysty bluesior. A pierwsza płyta to sama psychodelia.

Jim dosłownie przed momentem wyśpiewał frazę This is the end... zwieńczając pewien podsumowujący całą pierwszą płytę, szczytowy utwór trwający blisko dwanaście minut. Jednak to nie koniec. Naciskam replay.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz