4 czerwca 2017

RECENZJA: Roger Waters - Is This Life We Really Want? (2017)

...If I had been God
I would have rearranged the veins in the face to make them
more resistant to alcohol and less prone to ageing...

Po tamtym przełomowym odsłuchu "Rozbawionych na śmierć", gdy zżyłem się z tym albumem na dobre i złe, pierwsze zasadnicze pytanie brzmiało - czy Wujaszek Roger zaskoczy czymś jeszcze? A nawet jeśli coś wypali, czy będzie to godny następca klasyku sprzed ćwiary wieku? Sytuację można porównać do tej zaistniałej w połowie lat siedemdziesiątych, gdy macierzysta grupa basisty łamała sobie głowy nad stworzeniem równie perfekcyjnego materiału na następce "Ciemnej Strony". I chociaż "Wish You Were Here" został zaliczony w poczet najmocniejszych punktów dyskografii Pink Floyd, nie mniej cień poprzednika i przypięta wizytówka "tego drugiego po Darkside" zostały z tą płytą na zawsze.

Lata szły jedne za drugimi, a Wujek grał po raz kolejny trasę "The Wall", skwitowaną porządnym dokumentem filmowym i albumem koncertowym. Ale nawet takie dopieszczone do najmniejszego detalu przedsięwzięcia sprawiały dozę niewystarczalności. Od artysty solowego grono fanów ukradkiem wymaga nowości. W przypadku 73-letniego basisty to też sprawdzenie jego zdolności kompozytorskich w warunkach czysto studyjnych. Świeżutka bułeczka pod tytułem "Is This The Life We Really Want?" to wynik tego sprawdzianu zadanego Rogerowi przez zwolenników.



Aktualność zawsze była oczywistością każdej płyty Rogera. Jak doskonale pamiętamy na pierwszą linię wyszła wojna o Falklandy, potem niemy inwalida na wózku nastraszył cały świat III wojną światową (o tym już 15 czerwca), jeszcze później nadeszła Zatoka Perska. A teraz rozmawiamy o uchodźcach. bezmózgim przywódcy-kapitaliście i chęci pomocy potrzebującym.

Roger postanowił zrobić fuzję melodii, jakie znamy z dawnych różowiastych lat, tworząc misz-masze pod swoje teksty i przesłania. Skrzyżowano tu wiele takich czy innych motywów. Gdy zobaczyłem wideo, na którym Wujek pracuje w studiu nad "Smell The Roses" usłyszałem "Have A Cigar" ze środkową częścią kanonicznego "Echoes". W "Picture That" aż szalało od pamiętnego "Welcome to the Machine" i "One of these days". Tym razem więcej w setliście utworów wyciszonych, pozbawionych gitarowych popisów (powiedzmy sobie szczerze, prawie ich nie ma), a zaproponowane kompozycje zostały podparte akustykiem i smyczkami. Brakuje tego szalonego pazura w całości... I chociaż na "Amused to Death" też zdarzały się spadki mocy i okrzyków, sytuację ratował Jeff Beck.



Wujek robił, co tylko było w jego mocy, by wyrazić swoją gorzką osobowość wobec problemów, z jakimi boryka się cały glob ziemski. I chociaż wokal wciąż ma w sobie dawną energię, czegoś jednak brakuje. Egzamin wyszedł pozytywnie, ale nie ma już tych przekonywujących, wyciskających łzy i szokujących chwil jak te wydane we wrześniu 1992 roku z powtórką latem 2015.

Is this the LP we really want...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz