5 sierpnia 2017

Pink Floyd - The Piper At The Gates of Dawn (1967)

Szaleniec nie był szaleńcem od zawsze. Stał się nim z biegiem czasu jako dorosły człowiek z pewnymi powodzeniami na swoim skromnym koncie. Skromnym, ale znanym.

Skaczemy po osi czasu XX wieku niczym kangur w Australii, by wrócić (ponownie) do roku 1967. Od stycznia liczne sukcesy świeżych jak i istniejących jakiś czas grup rockowych piszą bogatą Historię muzyki okresu wypełnionego po brzegi kolorowymi volkswagenami Ogórkami z pacyfkami na masce zamiast logami marki, podniosłej atmosfery okupującej San Francisco a wykreowanej dzięki kulturze Dzieci-Kwiatów oraz charakterystycznym słodkawym dymem unoszącym się tu i ówdzie. Nierzadko magiczna siła wypalanych całymi stosami skrętów inspirowała umysły artystów kierując ich w stronę komponowania muzyki nierzadko odzwierciedlającej stan po zażyciu.

W styczniu zaczęto śpiewać "Break On Through (To The Other Side)", w marcu The Velvet Underground wraz z Andym Warholem pokazali banan - dosłownie - przebrzmiałego, żółtawego banana na białej okładce. Czerwiec (dla niektórych końcówka maja) - Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Peppera nadała 40-minutowy hymn Lata Miłości...

A dwa miesiące później brytyjska psychodelia wystrzeliła w powietrze niczym fajerwerki w Noc Sylwestrową.

Fotografik Storm Thorgerson z firmy Hipnogist uwiecznił czterech młodych dżentelmenów, których sylwetki odziane w egzotyczne ciuchy zwielokrotnił efekt kalejdoskopu obiektywu aparatu. Od lewej - Nick Mason - wesoły perkusista i zapalony fan Formuły 1, Roger Waters - basista oraz rewolucjonista w późniejszym okresie, Syd Barrett - gitarzysta prowadzący, który w rok stał się Legendą oraz Richard Wright - klawiszowiec ze spokojnym uosobieniem.

Pierwszy skład Pink Floyd zadebiutował płytą "The Piper At The Gates Of Dawn" dokładnie pół wieku temu, rozpoczynając jednocześnie jedną z najdłuższych, ciekawych i burzliwych zarazem historii Wielkich Czczonych światowego progresu. Nagrywany między lutym a majem 1967 roku "Dudziarz" aż dudni od psychodelii lat 60-tych. Jest ich Esencją, a słychać to już na samym wstępie "Astronomy Domine". Wraz z pozbawioną efektów gitarą Barretta grupa odlatuje w świat onirycznych i nieosiągalnych marzeń, dostępnych jedynie w snach (i płytach takich jak ta). Longplay jest miejscem, gdzie odbywają się rzeczy niesamowite. Floydzi (bardziej Barrett) wykorzystali melodię rodem z Jamesa Bonda, aby w "Lucifer Sam" opowiedzieć o... kocie lidera różowiastej kapeli. Kolejne porcje wielosmakowych lodów z posypką od "Matilda Mother" do "take Up Thy Stethoscope And Walk" (autor - Roger Waters) są ckliwymi melodyjnymi miniaturami. To, co następuje bezpośrednio po nich jest już trudniejsze w opisaniu.



"Interstellar Overdrive" - blisko 10-minutowe serce debiutu Floydów ma w sobie wiele z improwizacji i przypomina kosmiczną sinusoidę. Dziesięć minut porządnego, żelaznego space rocka. Dalej rower zjeżdża z górki natrafiając po drodze na tematy i koncepcje będącymi obiektami rozwinięć i przeróbek w późniejszej rozkwitającej karierze Różowych.

Każdy Gigant miewał swoje wzloty i upadki, swoje starty i finały. "The Piper"jest trudnym startem - nie do końca rozumianym przez odbiorców, znajdującym się w cieniu następców. Dlatego, czy przez tą trudność w odbiorze płycie ma zostać dożywotnio przypięta etykietka z napisem "RELIKT"? Nie powiedziałbym. Są trudniejsze do ogarnięcia płyty Czępionów ("Baranek" Genesis - tu mówię o nim z pełnym respektem), wymagające kilkukrotnego przesłuchania i analizy. I tu tkwi cała puenta. Jeżeli słuchamy płyty wiele razy, świadczy to o jej ponadprzeciętnej wyjątkowości. Do "Dudziarza" Pink Floyd trzeba się przyzwyczaić. Sam miałem identyczne przypadłości zarówno z nim jak i następnymi. Był czas, gdy dyskografia Floydów zaczynała się dla mnie od "Atom Heart Mother"... 

Wybaczcie, Siostry i Bracia Melomaniacy, I was too young to understand that...









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz