21 października 2017

Bramosfera na jesień cz. 7 - Lunatic Soul - Fractured (2017)

Bramosfera na jesień - część 7

LUNATIC SOUL
FRACTURED
MYSTIC
2017

Mariusz Duda należy do grona polskich artystów, którzy w przeciągu ostatniej półtora dekady zdołali opanować konkretny piedestał w muzyce. Za sukces odpowiadały liczne nagrane albumy Riverside. Ostatni - "Love, Fear and the Time Machine" sprawił, że grono sympatyków warszawskich progresowców rozszerzyło się niebagatelnie na wielką skalę (wówczas do ów fanowskich legionów dołączył autor tekstu). Chociaż śmierć Piotra Grudzińskiego dotkliwie przybiła członków zespołu, to nie była ona jednak dla bezustannie płynącej rzeki żadną zaporą uniemożliwiającą dalsze pokonywanie następnych kilometrów.

 Lider grupy chwile wytchnienia odnajdywał w zaciszu własnego studia. Solowy projekt Lunatic Soul istnieje od dziewięciu lat. Wszystkie opublikowane dotychczas albumy wypuszczano w okresie jesiennym, nie bez powodu zresztą. Mariusz Duda kreując dorobek sygnowany szyldem LS w swoich melodiach i tekstach skłania odbiorcę do refleksji. Spośród wszystkich wydawnictw, najnowsza - "Fractured" aż zionie od osobistości. Specyficzna aura daje o sobie poznać od chwili ujęcia w dłoniach bordowej okładki. Za każdym razem grafik dbał o to, aby oprawa była inna od poprzedniej. Tym razem, obok odmiennej kolorystyki widać wyraźne pęknięcie. Nie jest to jakaś tam pojedyncza ryska na szkle. Coś o wiele mocniejszego naruszyło delikatną strukturę przeźroczystej warstwy... Mowa o przykrych wydarzeniach z życia muzyka. We "Fractured" zawarto opis przeżyć człowieka z nadszarpniętym kontaktem z ludźmi. Świat zewnętrzny, w jakim żyje to szare pustkowie, a on sam nie dostrzega żadnych innych kolorów. Na równy z tym snuje on domysły, w jaki sposób mógłby zaradzić własnym problemom, aby nie popaść w całkowity obłęd.



Po nieco orientalnych klimatach obecnych na pierwszych płytach nie zostało właściwie ani śladu - zasłoniła je ciemnobrunatna kotara. W warstwie muzycznej umieszczono wszelkie standardy z jakimi przez lata posługiwał się Mariusz Duda. Chociaż jest to jego solowe dzieło, gdzieniegdzie echa rodzimej grupy odbijają się od ścian pomieszczenia. Ale widać i słychać liczne próby wypracowania sobie własnego stylu solowego. Gitara umknęła gdzieś w dal, a jeżeli już się zjawia, to w naprawdę śladowych ilościach. Dużo tu instrumentów elektronicznych, w tym automatu perkusyjnego (żywa także jest) oraz z związanej z Mariuszem Dudą gitary basowej wygrywającej nierzadko agresywne partie. Są i smyczki ugrupowania Sinfanietta Consonsus Orchestra. Rock łączy się w progresem, progres z ambientem, ambient z rockiem - takie kółko. Tłuste, mechaniczne dźwięki syntezatorowe we wstępie "Blood On The Tightrope" zapowiadające lunatyczną podróż w stan umysłu cierpiącego bohatera płyną przez prawie cały pierwszy kawałek jako jego fundament, by po połowie dać nieco miejsca melancholijnym klawiszom i basowej zagrywce. Wnet dochodzi do przejścia w inny, bardziej emocjonalny wymiar ochrzczony jako "Anymore" - jednostronny dialog głównej postaci z nieżyjącym ojcem, któremu jeszcze miał tyle do powiedzenia. Z tempem i dynamiką jest różnorako - autor kompozycji najpierw czaruje umiarkowanie wolnym i melodyjnym "Red Light Escape", by następnie rozbudzić dynamicznym "Fractured". Jeszcze zanim spektakl zostanie zamknięty wiadomo jaką kurtyną lider Riverside dokonuje zsumowania - 12 minut "A Thousand Shards of Heaven" ma w sobie wszystko, co można usłyszeć na najnowszym longplayu. Wprowadzająca gitara, śpiew z orkiestracją w tle i... kolejny zwrot akcji z unowocześnionym brzmieniem i wariacjami basowymi. Finalnie najdłuższy kawałek zwieńczono klamrą bez wokali. Ale jest jeszcze ciekawa para towarzyszy. Podczas, gdy "Battlefield" przez dziewięć minut koi uszy swoją ascetyczną, aczkolwiek uroczą formą, to przygotowuje na jeszcze jeden numer. Iście depeszowski "Moving On" - kropy perkusyjne, gahanowski wokal Dudy... i tekst... Oto jak powinien wyglądać porządny epilog płyty. Personalnie, gdybym miał wybrać swoje No. 1, bez zastanowienia wymieniłbym "Anymore", "A Thousand Shards Of Heaven" i właśnie "Moving On".



Nie jest to z pewnością płyta łatwa w odbiorze, a zatem również nie należy do tych zwyczajnych i banalnych. Przy spisywaniu refleksji na temat "The Lamb Lies Down On Broadway" Genesis - bogatego w nietypowe dla muzyki powszechnej wątki - wysnułem pogląd. Jeśli artysta podejmuje się wyprodukowania  płyty poruszającej ważkie tematy (najczęściej życiowe) i ilustruje je zarówno refleksyjnymi tekstami jak i specyficzną muzyką to robi wszystko, aby jedno odtworzenie nie wystarczało. Czasem trzeba kilkunastu odsłuchów aby poznać pełnowymiarowy smak albumu. A te kilkanaście przycisków replay utrwalają więź z produkcją. I tak jest w przypadku "Fractured".

"Done with your failures
You blame me for
I'm moving on"









2 komentarze:

  1. Dziekuję za umożliwienie kontaktu z tą piękną muzyką. Na pewno będę wracać i już widzę, ze chcę mieć tę płytę. Takie klimaty lubię, często je porównuję do zanurzania się w medium o innej gęstości, bardzo podobnym do wody, bo przezroczystym i nieskończonym. Możesz tę przestrzeń wypełnić swoimi myślami, bólem, szczęściem, sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bramosfera stara się proponować niebanalną Muzykę - nierzadko znaną przez wszystkich na wylot, ale także tą nowszą. Dziękuję za miłe słowa i zapraszam częściej /Michał :)

      Usuń